Co by tu jeszcze sprzedać milionom Amerykanów i przy okazji reszcie wielbicieli twórczości Shyamalana mieszkającym na Starym Kontynencie? Kosmiczna zagłada spadająca na Ziemię z niewyobrażalną
Co by tu jeszcze sprzedać milionom Amerykanów i przy okazji reszcie wielbicieli twórczości Shyamalana mieszkającym na Starym Kontynencie? Kosmiczna zagłada spadająca na Ziemię z niewyobrażalną siłą pojawia się na ekranach kin średnio pięć razy w roku. Thrillery „zwierzęce”, gdzie postrach sieją dinozaury czy rekiny też nie są niczym nowym i świeżym na szklanym ekranie. Nawet wirusy dziesiątkujące populację homo sapiens jakby spowszedniały. Żeby zarobić w dzisiejszych czasach, potrzeba więcej kreatywności i polotu. Kto wie, czy nie taka właśnie nawałnica myśli przetoczyła się poprzez bruzdy płatów czołowych skądinąd znanego przecież reżysera: twórcy min. „Szóstego Zmysłu”, „Niezniszczalnego”, „Znaków” i „Osady”. Dotychczasowy dorobek wyżej wymienionego przypomina zjazd po równi pochyłej. Zaczął z wysokiego C, by znaleźć się…? No właśnie - w tym miejscu wypada zadać pytanie - czy najnowszy film Shyamalana pt. „Zdarzenie” jest kolejnym krokiem ku przepaści, czy może spektakularnym powrotem na szczyt? Już na początku obrazu reżyser chce nas zaskoczyć. Park o słonecznym poranku wygląda pięknie. Mocno kontrastuje to z pierwszym samobójstwem popełnionym przez młodą kobietę. Ta ze stoickim spokojem pozbawia się życia, wbijając sobie spinkę do włosów w szyję. Jedną śmierć jednak można wytłumaczyć dowolnie. Następna scena nie pozostawia jednak złudzeń co do niecodzienności wypadków mających miejsce w mieście. Kolejny drapacz chmur pnie się w górę. Kilku robotników właśnie robi sobie w cieniu jego konstrukcji przerwę, racząc się niewybrednymi żarcikami. Nagle z góry wieżowca, który budują, spada ich kolega. Co więcej, nie jest to ostatni spadający tego słonecznego przedpołudnia. Za chwilkę w jego ślady pójdą następni członkowie klasy robotniczej i ochoczo rozbiją czaszki o betonowy chodnik. W tym momencie zdaję sobie sprawę, że pomyliłem salę i robocika Wallego dzisiaj nie obejrzę. Ale skoro coś się dzieje, to nie wychodzę. Zostaję, bo zasiano we mnie ziarno ciekawości. Za chwilkę poznam głównych bohaterów, którzy stają w obliczu tych dziwnych wydarzeń (to najpierw), starają się przeżyć (a to później) i przy okazji zrozumieć, co się właściwie dzieje. Głównym bohaterem filmu pt.: „Zdarzenie” jest Elliot Moore, nauczyciel przyrody. To właśnie losy jego i jego żony, Almy Moore będziemy śledzić. A młode małżeństwo ani myśli zostawać w mieście opanowanym przez dziwne wypadki i czekać na rozwój sytuacji. Z uwagi na masowe „przechodzenie na drugą stronę tęczy” coraz większej liczby ludzi, postanawiają uciekać, gdzie pieprz rośnie i przy okazji zrozumieć, o co właściwie chodzi. Sam pomysł na film przypadł mi do gustu. Taka mała mieszanina „Projekt Monster” i „Klubu Samobójców”, i „Wojny Światów”. Mamy tajemniczą siłę, która robi duże kuku, zagadkę do rozwikłania i kilkadziesiąt tysięcy „samodzielnie przyrządzonych” trupów. Okazuje się niestety, że w przemyśle filmowym, jak i w każdej innej dziedzinie działa prawo Murphyego. Jeśli istnieje możliwość spartolenia czegoś, to z pewnością zostanie to spartolone. No i stało się. Większość filmu to bezładna bieganina bohaterów po wiejskich polach i jazda po drogach doń prowadzących. Sceneria leży i kwiczy. Rozumiem, że film ma za zadanie uzmysłowić widzowi, jak krucha jest nasza dominacja na planecie i generalnie sceneria winna być zgodna z tematyką, ale po kilkunastu minutach robi się naprawdę nudno. Nie ratują też sytuacji płascy bohaterowie i ich dialogi snujące się wokół zjadania tiramisu z kolegą z pracy. O ile jeszcze wcielający się w rolę Elliota Moore’a Mark Wahlberg zagrał przyzwoicie, to Zooey Deschanel o fizjonomii kurczaka i wyrazie twarzy „nie wiem, co się dzieje” jest płaska jak postaci z "South Parku" (dosłownie). W pewnym momencie trwania filmu, kiedy już poznałem sprawcę całego zamieszania, miałem ochotę opuścić salę i zobaczyć, co się dzieje u Wallego. Największa zagadka wieczoru została rozwiązana. Z bohaterami się nie zżyłem, a oglądanie pól i drzew zaczynało nużyć. Wtedy też reżyser ukazuje nam dom na uboczu i jego mieszkankę - Panią Jones. Po co twórca scenariusza umieścił ją w tym konkretnym miejscu i czasie - nie wiem. Prawdopodobnie chciał urozmaicić nieco trasę wędrówki naszym bohaterom, bo i jemu zaczęła dokuczać monotonia. Zabieg niestety nie poprawił kiepskiej sytuacji. Wręcz przeciwnie. Domek na uboczu i starsza zdziwaczała mieszkanka wyglądają na kalkę z ludowych baśni. Dla mnie ten wątek to mocno nieudana parodia Jasia i Małgosi. Nieudana, bo nie było mi do śmiechu. Dobry pomysł na dobry katastroficzny thriller został zmasakrowany przez nijakich bohaterów, słabą grę aktorską, nieumiejętne zmiany konwencji i brak spójności poszczególnych scen. Mam wrażenie, że gdyby M. Night Shyamalan uraczył nas książką pt.: „Zdarzenie”, to przeczytałbym ją z zapartym tchem i rumieńcem na twarzy. Po obejrzeniu filmu mógłbym mieć rumieńce na twarzy, ale jedynie z powodu zaparcia. Artur Chmurski